"Marzenia się spełniają!"
Mirosław Hermaszewski
BIOGRAFIA GALERIA KONTAKT
2009-04-03

Sto dwadzieścia sześć razy dookoła Ziemi.

Pada komenda: zapłon! Rozumie, że nie ma odwrotu. To nie symulator w Gwiezdnym Miasteczku, tylko prawdziwa rakieta, która właśnie startuje w kosmos. Ogarnia go paraliżujący lęk i wtedy, jak iskierka nadziei, pojawia się wspomnienie...

Mały chłopiec układa na łóżku skomplikowaną konstrukcję z krzeseł. Potem zwinnie wślizguje się pomiędzy nie i mości w określonej pozycji: plecy na płasko, nogi w górze, zgięte w kolanach, oparte na jednym z siedzeń. Zamyka oczy. Wyobraża sobie, że siedzi w kabinie jakiegoś samolotu, który wyniesie go wysoko w przestworza.

37-letni Mirosław Hermaszewski uśmiecha się do siebie jeszcze przez chwilę, gdy dociera do niego, że siedzi w rakiecie dokładnie w tej samej pozycji. Jest 27 czerwca 1978 r. Pierwszy Polak leci na podbój przestrzeni kosmicznej. Obok niego,...

na pokładzie Sojuza 30, towarzysz Piotr Iljicz Klimuk. Dla niego to już trzeci lot w karierze.

Na starcie nie słyszą huku, który dla znajdujących się na Bajkonurze tłumów VIP-ów jest ogłuszający. Do środka dociera tylko mruczenie. Natomiast drgania są coraz silniejsze. Lęk powraca, a z nim kolejny obrazek z przeszłości: siedmioletni brzdąc ładuje się do kabiny Messerschmitta 109, chwyta za stery. Nie widzi, że samolot nie wystartuje, bo od dobrych kilku lat rdzewieje na złomowisku, tak jak dziesiątki innych na Ziemiach Odzyskanych, w Wołowie koło Wrocławia, gdzie trafił z rodziną po wojnie. A właściwie tylko z matką i rodzeństwem. Ojciec zginął, zaś rodzina, wygnana z Wołynia, który już teraz nie jest Polski, walczyła na morzu i w partyzantce, a potem rozpierzchła się po świecie: Londyn, Paryż. Bratu ojca z Nieludzkiej Ziemi udało się ujść z Andersem. Ale...

o tym nie można głośno mówić, bo z takimi krewnymi w Polsce Ludowej na karierę nie ma szans.

Drgania i lęk. Wrażenie, że Sojuz 30 zamiast się wznosić, przechyla się i spada. Na szczęście to tylko wrażenie. Na starcie rakieta spala 1,5 tony paliwa na sekundę - przychodzi mu do głowy podręcznikowa definicja... W 120. sekundzie rzuca nimi gwałtownie do przodu tak, że zawisają na trzymających ich pasach - odłączył się właśnie pierwszy stopień rakiety. W 163. sekundzie odrzucają osłonę balistyczną i wtedy przez iluminator do środka wdziera się promyk słońca. Są 80 km od Ziemi i Hermaszewski bardzo chce ją zobaczyć. Tak jak mały Mirek wspinał się w Wołowie na najwyższe drzewa, chcąc znaleźć się jak najbliżej nieba, i stojąc na czubku wyciągał szyję, by dostrzec, co kryje się za horyzontem.

Teraz też wyciąga szyję, ale nie zobaczy Ziemi, bo rakieta pochyliła...

się do horyzontu, aby rozpędzić statek do pierwszej prędkości kosmicznej. Nogi ma w górze, głowę niżej. Widzi tylko czerń kosmosu. Nagle słyszy serię odpalanych pironaboi i... całkowita zmiana - zawisają w powietrzu. Klimuk klepie go po kolanie i mówi: no, jesteśmy na orbicie!

Ale do niego to wszystko jeszcze nie dociera, bo cały ten dzień był za szybki, za intensywny. Ostatnią noc spał co prawda jak zabity. Wymęczony setkami ćwiczeń, jakie poprzedziły lot, nie skorzystał nawet z tabletek nasennych podsuniętych mu dyskretnie poprzedniego wieczora przez lekarza. I dobrze, bo rano do jego pokoju w Gwiezdnym Miasteczku wpadła sfora doktorów i zaczęła dopytywać się o te tabletki. Zbadano mu puls, ciśnienie, zrobiono EKG i EEG, i wtedy nagle przeszła mu przez głowę myśl: koniec z samodzielnymi decyzjami, teraz podejmują je za ciebie inni. Potem było ostatnie śniadanie: twarożek...

ze szczypiorkiem, miód, gotowany ryż z czymś słodkim i lewatywa. W czasie projekcji filmu "Białe słońce pustyni" o rewolucji w azjatyckiej części ZSRR (była to tradycja lotów załogowych, podobnie jak podpisy na drzwiach pokojów, w których spali kosmonauci) ciągle wybiegali wraz z Klimukiem do WC. Potem wsadzono ich do autobusu i w towarzystwie milicyjnych wozów ruszyli przez 40 km stepu do wyrzutni. W pewnym momencie zobaczyli pasterza pilnującego stada wielbłądów, który porzucił zwierzęta i pędził w ich kierunku, co zaniepokoiło obstawę. Ten jednak zatrzymał się na skraju drogi, zdjął czapkę i głęboko się im skłonił. Prosty człowiek skojarzył ich z odpalanymi nieopodal rakietami i oddawał im hołd, bo instynktownie wiedział, komu i dlaczego.

A kiedy on sam zdał sobie sprawę z tego, co go czeka? Dopiero gdy stanął przed rakietą:...

już kompletnie ubrany w skafander, w nowej, specjalnej bieliźnie pod spodem, opleciony elektrodami i czujnikami po pożegnaniu z oficjelami. Spojrzał na dyszącą "babę", która miała 9 m średnicy w podstawie i 50 m wysokości, a jej zbiorniki ciekłego tlenu pokryły się szronem mimo 42-stopniowego upału, i zadał sobie pytanie: czy wolno ryzykować życie dla pasji, realizacji marzenia, skoro masz rodzinę? Żona, koleżanka jeszcze z liceum, choć z młodszej klasy, syn Mirek urodzony w symbolicznym roku tysiąclecia państwa polskiego, obecnie też pilot, i córka, której po latach będzie musiał wybijać z głowy marzenia o skokach ze spadochronem. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

A za oknem noc i mrowie gwiazd. Chce zlokalizować te znane, ale nie może odnaleźć żadnej z nich, mimo że swojego czasu całe godziny spędzał w planetarium i wydawało mu się, że na niebie wskaże...

każdą konstelację... Czyżby nagłe ogłupienie? Nie, te światła to nie gwiazdy, to... Japonia. Od wejścia na orbitę słucha swojego organizmu, czuje pulsowanie krwi w żyłach, pojawia się coraz silniejsze wrażenie pęczniejącej czaszki, jakby wisiał na trzepaku głową w dół. Zdaje mu się, że głowa robi się większa i większa, wręcz monstrualna, dotyka ścianek kabiny, ale to kolejne złudzenie, bo widzi normalnie. A za oknem pierwszy wschód słońca. Następny za... 90 minut, kolejny za 180. Takich wschodów (i oczywiście zachodów) zobaczy podczas lotu 126. Jego misja potrwa 8 dni. Słońce rozlewa się amarantową łuną po nieboskłonie. Wydaje się, że płonie.

Na pokładzie statku przeprowadzają szereg eksperymentów. Te technologiczne polegają np. na zbadaniu, jak w warunkach mikrograwitacji przebiega proces krystalizacji z fazy ciekłej pewnego typu półprzewodników....

Druga grupa to eksperymenty geofizyczne. Dotyczą teledetekcji i polegają na jednoczesnym uzyskiwaniu obrazów tych samych obszarów testowych na terytorium Polski za pomocą identycznej kamery wielospektralnej z pokładu stacji orbitalnej i z pokładu samolotu oraz prowadzenie w tym samym czasie odpowiednich pomiarów naziemnych na tych obszarach. Najchętniej jednak przeprowadzają eksperymenty medyczno-biologiczne na własnych organizmach i roślinach.

Zakończony 5 lipca 1978 r. w stepach Kazachstanu lot Hermaszewskiego i Klimuka trwał 8 dni. Dokonali w tym czasie 126 okrążeń ziemi, ustanawiając przy okazji kilka niepobitych do dziś rekordów Polski, zatwierdzonych przez Międzynarodową Federację Lotniczą, m.in. wysokości lotu - 363 km, prędkości - 28 000 km/godz., długotrwałości lotu - 190 godz, 03 min, 04 s, i przebytej odległości -
5 273 257 km. Hermaszewski nie ukrywa,...

że dawał sobie 50 proc. szans na przetrwanie tej "przygody". Po locie kosmicznym pełnił służbę w Sztabie Generalnym WP, a po ukończeniu kolejnej Akademii - w dowództwie Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Jako komendant słynnej "Szkoły Orląt" w 1988 r. otrzymał nominację generalską. Co ciekawe, po powrocie na ziemię Hermaszewski dostał "odgórny" zakaz odbywania samodzielnych lotów - towarzysze tłumaczyli to obawami o jego życie. Ten jednak bardzo ostro mu się przeciwstawił i dalej latał. Potem był jeszcze zastępcą Dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej (1991-1992), szefem bezpieczeństwa lotów WLiOP (1992-1995), inspektorem ds. Sił Powietrznych w sztabie Generalnym Wojska Polskiego (od 1995 r.).

że dawał sobie 50 proc. szans na przetrwanie tej "przygody". Po locie kosmicznym pełnił służbę w Sztabie Generalnym WP, a po ukończeniu kolejnej Akademii - w dowództwie Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Jako komendant słynnej "Szkoły Orląt" w 1988 r. otrzymał nominację generalską. Co ciekawe, po powrocie na ziemię Hermaszewski dostał "odgórny" zakaz odbywania samodzielnych lotów - towarzysze tłumaczyli to obawami o jego życie. Ten jednak bardzo ostro mu się przeciwstawił i dalej latał. Potem był jeszcze zastępcą Dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej (1991-1992), szefem bezpieczeństwa lotów WLiOP (1992-1995), inspektorem ds. Sił Powietrznych w sztabie Generalnym Wojska Polskiego (od 1995 r.).